Kenwood KR-3600 - Liquid Spirit

Za każdym razem kiedy podłączam sprzęt, którego dawno nie słuchałem i okazuje się, że w jego sposobie reprodukcji muzyki jest dusza i fragmenty magii ogarnia mnie smutek. 

Przede wszystkim dlatego, że dokonuję pewnej personifikacji swoich kolumn i wzmacniaczy, każdy z nich ma miejsce w notatniku mojego serca, zapamiętuje w jaki sposób znalazł się w moich rękach, jakie ewentualne naprawy musiałem zrobić, w jakich konfiguracjach je łączyłem i kiedy grał dobrze a kiedy gorzej. W mojej głowie tworzy się matryca zestawień. 

I kiedy po czasie włączam długo nie słuchany sprzęt, a on daje mi w zamian wciąż te same piękne dźwięki czuję się źle. Czuję się jakbym nie głaskał psa, któremu należy się głaskanie. 

Kenwood KR-3600 

Taki amplituner dziś wyciągnąłem ze sztapli zapomnienia. Wymieniłem jedną przepaloną żarówkę 6V na identyczną (nienawidzę mody na zmianę oświetlenia na ledy, żarówki 6V są coraz bardziej towarem "vintage" i chyba muszę powiększyć swój zapas), podłączyłem kabelki do KEF'ów Concerto i włączyłem winyl Gregorego Portera. 

Kilka słów o budowie:


Kenwood KR-3600 to amplituner z 1976 roku. Według klasycznego designu lat 70-tych połowa frontowego panelu zajmuje skala radiowa. W tym modelu podświetlona na turkusowo-bursztynowy kolor. 

A poniżej:

  • gniazdo słuchawek na dużego jacka
  • selektor wybory kolumn (off - czyli dźwięk idzie tylko na słuchawki, para A, para B, obie pary razem
  • regulatory: bass, treble, balance
  • gałka głośności
  • tape monitor
  • pokrętło skali radiowej
  • selektor wejścia (AM, FM, phono, aux)

Na skali radiowej mamy jeszcze 4 mniejsze przyciski:

  • power
  • high filter
  • loudness 
  • przełącznik mono/stereo dla fal radiowych

Z tyłu już bardziej nowoczesne wejścia (względem starszych wzmacniaczy niemieckich czy holenderskich, o których ostatnio dużo pisałem) czyli klasyczne RCA (poza zdublowanym DIN5 dla pętli magnetofonowej), a zaciski głośnikowe na widełki lub gołe kable. 



* * *

Ponieważ pierwszy raz wspominam tutaj o firmie Kenwood, muszę zaznaczyć, że nie jest to pierwszy Kenwood w moim domu. Tym pierwszym był Kenwood Cooking Chef XL, czyli zaawansowany wszystkorobiący robot kuchenny. W świadomości dzisiejszego statystycznego człowieka marka Kendwood chyba dużo bardziej kojarzy się kuchennym AGD niż ze światem domowego HIFI.

A kiedyś była to firma, która ścigała się z najlepszymi kiedy stawka szła o to, kto wypuści na rynek największy, najpotężniejszy, najmocniejszy monster receiver...

Moim głównym spostrzeżeniem, jako człowieka wyrwanego ze smutku rzadko słuchanych wzmacniaczy było to, że ten budżetowy Kenwood KR-3600 gra bardzo nie-po-japońsku. A raczej nie-po-tanio-japońsku. Bo Japonia to całe gigantyczne uniwersum sprzętu vintage, który kosztował i kosztuje miliony jenów, nieczęsto pojawiał się w europie i jest świętym Graalem wielu audiofili. 

Ale sprzęt japoński ma też drugie oblicze, to bardziej nam znane. Tani japoński sprzęt wykończył wiele europejskich firm. Nie tylko tych największych niemieckich ale też na przykład szwedzkiego Mirscha, gdzie sam Olle Mirsch stwierdził, że nawet zestawy do samodzielnego składania kolumn na wzór mebli IKEA wciąż będą droższe od japońskiego potopu taniego hifi. Ale na temat Olle Mirscha przygotuję niedługo osobny wpis, bo historia jest tego warta. 


Generalne w mojej opinii tanie amplitunery i wzmacniacze Pioneera, Akai, Toshiby i innych japońskich marek mają w sobie pewna suchość. Ich piękny wygląd często jest tylko fałszywą zapowiedzią ciepłego, zbliżonego do lampowego brzmienia. A jako takie są opisywane na serwisach aukcyjnych. Szczęście, jeśli kupujący zestawi je potem z ciemno grającymi kolumnami, ale jeżeli połączy je z jasnymi bądź nawet neutralnymi dostanie w zamian pustynie Gobi, czyli taki step, taką półpustynię. 

Uprawiając przypadkowy slalom na owej półpustyni między japońskimi tanimi amplitunerami z drugiej połowy lat 70-tych Kenwood KR-3600 jest jak oaza. Jego brzmienie jest ciepłe, głębokie i spokojne. 

Warto wyjąć go z "worka tanich Pioneerów" i zaproponować jako naprawdę dobry początek dla kogoś, kto chce w niewielkich pieniądzach (500-600 zł) rozpocząć przygodę z vintagowym audio i nie zawieźć się na wstępie. 

 * * *

A dzisiejszy wpis sponsoruje Gregory Porter i album Liquid Spirit, który przesłuchałem w całości dwukrotnie.


Komentarze

Popularne posty